sobota, 16 lipca 2011

Bazant Pohoda Festival

Zbiórka w Desdemonie. Skład : Ja, Kruczek, Bożenka, Pit, Księżniczka alias Świerk alias Jenifer alias Anna Ch. Wystartowaliśmy o 16.50 pociągiem do Zakopanego. Podróż ? 17 h plus marudzenie w/w Jenifer zostało skutecznie zneutralizowane dużą ilością napojów wyskokowych (na szczęście ich nie zabrakło bo ktoś  by wysiadł). Z Zakopanego bus do Popradu a stamtąd dalej do Trencina. Na miejscu kompletny chaos (Trencin jest wielkości Tczewa, no może trochę większy, a festiwal wielkości Heinekena!), złapanie autobusy dowożącego pod bramy wydawało się niewykonalne. Na szczęście bystre oko wypatrzyło taksówy za 5 euraczy i problem się rozwiązał. Więcej kłopotów nie było do końca festiwalu - organizacja 6 z plusem. Po rozbiciu namiotu ruszyliśmy na zwiedzanie, a mogliśmy sobie na to pozwolić gdyż pierwszego dnia grały tylko dwie sceny. Okazało się że nie trzeba chodzić od sceny do sceny po 2 kilometry a po 200 metrów - dziwne w Gdyni twierdzą że to nie wykonalne. Wszystko dostępne 24 h, żadnych limitów i mimo faktu iż głównym sponsorem jest piwo to i winka można się napić, i modżajto pierdolnąć (pijacki raj?). Dobra dosyć przejdźmy do muzy. Na dzień dobry był tent, bardzo podobny do openerowego i koncert  Balkan Brass Battle czyli The Markovic Orkestar vs Fanfare Ciocarlia. Pomysł świetny, bitwa orkiestr, ale sam gig taki sobie. Brzmiało bardzo wtórnie jak podróbka Bregovica vs podróbka Kusturicy, jednym słowem, nie za bardzo. Dalej w rozkładzie był Moby. Zaczął świetnie co bardzo mnie zdziwiło, ponieważ już go widziałem live i nie powalił. Z biegiem czasu okazało się jednak że miłe złego początki. Ustaliliśmy z ekipą że lepiej by to wyszło jako set i bez smętnych hitów, na jednym (początkowym) tempie. Po Mobym część ekipy padła na ryj a druga (ja i kruczek) rozdziawiła go szeroko na występie B- complex. Pełny namiot ludzi, jedna osoba na scenie a z głośników drumm and bass. Nie jestem specjalnym fanem elektronicznej łupanki, ale to co wyczyniał ten młody człowiek za deckami docenił by każdy. Mocno, szybko i bez odrywania rąk od konsoli. Żałuję że nie było z nami kogoś kto siedzi w drumach, bo jestem bardzo ciekaw opini eksperta. Cóż po tym występie my również zaliczyliśmy glebę, wszak wcześniej ustaliliśmy że za piątkowym lineupem ciężko będzie nadążyć. Poranek zaczęliśmy od baja bongo i kilku piwek, a ja odliczałem czas do pierwszego tego dnia ważnego dla mnie koncertu. Zaczął się o 17 w namiocie przy takiej sobie frekwencji. Na scenie pojawili się Pulled apart by horses i od pierwszego dźwięku dali do zrozumienia że jeńców nie będzie. Masywne, czyste i bardzo mocne brzmienie, rewelacyjny głos i hit za hitem. Nie to było jednak największym atutem Brytyjczyków, energia którą pokazali na scenie można by obdzielić kilka koncertów. Cały czas w ruchu, a skoki gitarzysty na kolana z wysokości 2 metrów bolały mnie (on widać ma z bakelitu czy innego chujstwa). Momentem kulminacyjnym show było nagranie High Five, Swan Dive, Nose Dive, przy którym wokalista grał na gitarze wśród ludzi, a długość trwania numeru została podwojona. Doskonały show! Jeszcze nie zdążyłem przemyśleć tego co się działo a już byłem pod mainem na Deusie - emocjonalnie najlepszym dla mnie koncertem imprezy. Deusa widziałem wcześniej 2 razy i za trzecim również nie zawiedli. Wszystkie hity zagrane, 2 nowe (bardzo fajne na pierwszy odsłuch) numery, wszystko perfekcyjnie, z wyczuciem i nutką fantazji tu i ówdzie. Największe wrażenie zrobił na mnie Bad Timing z niesamowitą, graną na sprzężeniu gitarą (identyk jak oryginał), dynamicznie zagrany Slow czy pojechany i jak zawsze imponujący Fell Off the Floor, Man. Całość trwała krótko ponad godzinę, najszybszą godzinę festiwalu. Jako że po koncercie miałem godzinkę wolnego, postanowiłem przyczaić się na zespół, pokazać im swój deusowy tatuaż i zdobyć autografy co by go wykończyć. Udało się :))). Tom zrobił fote dziarki komórką, machnęliśmy żołądkowej i zrobiliśmy wspólne zdjęcie - czułem się jakbym znów miał 16 lat :). Po ochłonięciu ruszyłem w stronę Slovenskiej Sporitelnej Areny, najciekawszej wizualnie sceny, która była z trzech stron zamknięta trybunami, na mocno wyczekiwany koncert nowojorskiego Battles. Chłopaki zaskoczyli pozytywnie. Przed koncertem słyszałem bardzo różne opinie na temat ich występów na żywo, takich jak to że nie ogarniają do końca sprzętu itp. Wiem teraz że opinie te należy włożyć między bajki. Doskonałe wykonania zarówno numerów z Mirrored jak i Gloss Drop. Świetne brzmienia, dużo przestrzeni o którą się bałem, a przede wszystkim równa jak metronom, szybka jak karabin perkusja. Wszystko zagrane bardziej w koncepcji jednego numeru, spójne, mimo mieszania nagrań starych z nowymi. Trzeci koncert dnia i trzeci strzał w dziesiątkę. Jako czwarty czekał a nas występ Santigold, do którego, po występie na heniu nie pałałem zbyt dużym optymizmem. Jak się okazało miałem rację. Przebojowi, z świetnym wokalem na płycie, na koncercie dla mnie gubią wszystkie swoje atuty, dodatkowo odnoszę wrażenie że wokalistka fałszuje. Może się na nich uwziąłem? No nie wiem, wiem że wolę płyty niż live ot co. Nie dotrwałem do końca  zwinąłem się na Pulpa. Tutaj niestety kolejne rozczarowanie, choć nie dotyczy wykonań a samych numerów. No ja jakoś fanem nie jestem i mimo przyzwoitego na pewno wykonania, nie potrafię wyjść poza dwa hity które lubię więc chyba nie mi oceniać. Ocenie za to chętnie niespodziankę z Tentu. Kiedyś tam, dawno temu, osobnik zwany potocznie na mych blogach J, odpalił mi cuś co się nazywa The Death Set, tyle że idąc na koncert o tym zapomniałem. Z daleka słyszałem jakiś ni elektroniczny ni gitarowy łomot i cytując klasyki - wiedziałem że coś się dzieje. The Death Set to trio z Australii, grające elektronicznego punka, momentami pop. Jednak wydanie koncertowe to inna para kaloszy. Totalne pierdolnięcie! Wokal bardzo podobny do drących się Beastie Boysów, gitary na full i super połamana, mocna perkusja a wszystko brzmi jak punko, dramo, bas. Świetna energia, super kontakt z publicznością - czego chcieć więcej. Po koncercie sprawdziłem płytki i są takie se co najwyżej, za to koncert polecam największym malkontentom. Następna była główna scena, bardziej z braku laku i gig Madness. Nic nie napisze bo nie dałem rady. Mimo że niegdyś bardzo lubiłem i do dziś gram na imprezach to jednak ta era już minęła - koncert kef, flaki z olejem. Na pocieszenie został Lamb, Hidden Orchestra i Dj Krush. Pierwsze nie powaliło. Niby dj, wokal i elektroniczny kontrabas a jednak brakowało w tym koncertowej mocy. Nie bez wpływu jest również fakt iż pierwsza w nocy to nie najlepszy czas na chilową elektronikę. Chilowo było też na Hidden Orchestra, tutaj jednak pełen skład, dwie perkusje i magiczny wręcz koncert. Jedna nie kończąca się, piękna opowieść. Polecam wszystkim gorąco to muzyczne dzieło sztuki. A Dj Krush ? Odpadłem i trochę żal ale na szczęście już kiedyś widziałem i na bank jeszcze nie raz zobaczę. Sobota to dzień luźniejszy i aż do wieczora raczej się relaksowaliśmy (40 stopni robi swoje) słuchając fragmentów różnych koncertów, ale by być szczerym nie wartych wzmianki (może poza Peter, Bjorn and John, którzy pokazali pazur, mimo iż myślełm że go nie mają). Wszystko uległo zmianie gdy na scenie pojawił się Beirut. Czy ja lubię ? średnio, natomiast koncert odbywa się w świetnej atmosferze, a trąbki tak dla nich charakterystyczne brzmią cudownie, wokal mocny i dobrze nagłośniony jak zresztą wszystkie instrumenty, zabrał mnie na wycieczkę gdzieś daleko. Czy do Beirutu ? może nie aż tak, ale domyślam się że fani na pewno tam dotarli, a może jeszcze dalej? Bardzo solidny występ. Na deser zostało danie główne (dziwnie to brzi ale tak to trzeba nazwać), czyli Portisheadliner. Oświetlenie sceny ? minimalne. Klimat ? maksymalny. Już na 5 minut przed czuć było w powietrzu magię. Świetny dobór nagrań, doskonale prze aranżowane stare hity, wokal z kosmosu (tylko bjork z tych które widziałem na żywo może się równać), gitara obładowana efektami wyczyniała rzeczy niemożliwe, często pięcio minutowe improwizacje, wizualki stylizowane na popsutą kliszę fotograficzną, jednym słowem ideał koncertu. Nigdy nie byłem wielkim fanem Portishead ale to co zobaczyłem przekroczyło znacznie oczekiwania. Myślę że prawdziwi fani płaczą do dziś, że to już po koncercie, mi zostaje płakać że to już po festiwalu i czekać na Offa i Pukkelpop. Powrotu do domu nie będę opisywał, bo troszkę cenzury nie zaszkodzi, ale troszku się odpieliśmy :) z tego miejsca pozdrawiam Pita :))) Poniżej trochę fotek moich i Pita

P.s. Kurwa ale się rozpisałem :))))























































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz