piątek, 12 sierpnia 2011

OFFkors

Zaczęło się w pociągu. Iza, J, 2 sztuki Ol, Aga, Maciej zwany też Romanem, Ja i absolutna gwiazda wyjazdu-Goran :). W czasie 12-sto godzinnej podróży poruszyliśmy wszystkie możliwe tematy : od tych standardowych czyli co chcemy zobaczyć/usłyszeć na Offie do tego którędy kiedyś płynęła rzeczka Chylonka. Lekka demolka, kimka, Katowice, Mc donald (a jakże), spacer po starówce, browar w czarującej knajpie Lorneta z Meduzą (gorąco polecam, wszystko za 4 zl) i w końcu Hostel. Jak się okazało była to stara kamienica załadowana od góry do dołu festiwalowiczami, więc atmosfera sprzyjała kuchennym konwersacją (kuchnia tylko na 3, naszym piętrze). Następnie obiadek w Złotym ośle (wegetariańska, tania, smaczna kuchnia, choć ja się nie obsrałem tym lokalem w odróżnieniu od wielu innych) i taksówka (się gra się ma) na teren festiwalu. Logistyka festiwalu dużo, dużo lepsza niż na openerze. 2 sceny plus 2 namioty, wszystko bardzo blisko siebie, strefa gastronomiczna zorganizowana w taki sposób że stojąc w niej śmiało można było oglądać koncerty, dużo leżaczków, kocyków i tym podobnych wynalazków i atmosfera oczywiście najlepsza z możliwych. Pierwszy koncert w którym uczestniczyliśmy to Blindead. Zagrali świetnie, krótko i niestety z problemem technicznym, przez który musieli skończyć szybciej. Brzmieli rewelacyjnie, mocno a zarazem selektywnie. Bardzo fajny, niski wokal duża gitarowa przestrzeń i sekcja nakurwiająca jak młotkiem, jednym zdaniem - tak jak powinno być. Po Blindeadach mała zmiana klimatu i Wojtek Mazolewski Quintet w namiocie. Tu, jak zawsze świetny, jazzowy, momentami porywający koncert. Szalejący na saksofonie Pośpieszalski, uśmiechnięty jak zawsze i płynący z muzą Wojtas i czarująca, jak zawsze Asia. Niby materiał z Smells like tape spirit ale zagrany duzo energiczniej, bardziej festiwalowo, jak zawsze cover Rage againt the machine i reggaowa wersja Newcommera, słowem - czad. Następnie przyszedł czas na zaleganko pod parasolkami (wszak spaliśmy 2 h w pociągu) w trakcie koncertu Lecha Janerki. Jako że fanem to ja nie jestem, toteż pozwoliłem sobie na 10 minut drzemki, dzięki której nabrałem sił na resztę imprezy. Kolejnym przystankiem był Glasser w namiocie. Ciekawy, spokojny koncert. Muzyczka - elektroniczny chillout z fajnym wokalem, zabierający gdzieś tam na wycieczkę po zmęczonej głowie (naprawdę). Po Glasserze pierwszy koncert na który mocno się nakręcałem czyli Warpaint. Zdania na temat ich występu są podzielone. Ja uważam że dziewczyny pozamiatały. Echo i Chorusy nałożone chyba na wszystko oprócz stopy i kotłów w perkusji. Bardzo dobre, identyczne jak na płycie wokale, świetna, dynamiczna perkusja i rewelacyjnie brzmiący bas. Myślę że każdy wytrawny chłopiec pofrunął w trakcie występu z laskami na swoją własną planetę (chyba nie tylko chłopiec), bo urokiem mogłyby obdzielić ze 30 damskich kapel więc powiedzieć zostaje jedno - magiczny gig. Po Warpaincie udaliśmy się na ostatni (podobno) koncert Baaby Kulki. Jak dla mnie totalna klapa. Może i część tych coverów brzmiała ciekawie, ale już zagranie De Mono w identycznej, prawie wersji, mnie nie rozbawiło kompletnie więc cytując klasyki - pani Kulka idź pani w chuj z takim żartem.Następnie przyszedł czas na diabła. Meshuggah urwała dupę największym chyba niedowiarkom. Jebnięcie takie że słychać było ich chyba w naszym hotelu. Brzmieniowo - metalowa perfekcja. Wokalu szatan by się przestraszył a band nakurwiał jak nieomylna maszynka do mięsa z wmontowanym metronomem - no kurwa max!! Ciężko było się po tym ogarnąć, a dodając fakt iż na scenę wchodził właśnie mój absolutny ulubieniec: Czesław co kurwa śpiewać nie powinien, udaliśmy się wraz z Izą na kawę/piwo, w miejsce oddalone od niego maxymalnie. Po odpoczynku czekały na nas dwa, jak dla mnie najlepsze koncerty dnia : The Jon Spencer Blues Explosion i Mogwai. Jon zawsze udowadniał i tak uczynił i w trakcie szoł że rock'n'roll nie tylko nie umarł, ale i ma się świetnie. Zagrali na dwie gitary, bez basu i perkusję. Czysty fun na bluesowych patentach. Nagranie łączone po trzy w jedno, bez przystanków  w świetnym tempie, na brzmieniu którego i Jack White by się nie powstydził (apropo jakby razem nagrali płytę to czuję że rozkurwili by kosmos). Podstawowym jednak atutem była energia, niemal namacalna, kipiąca ze sceny - OGIEŃ. Mogwai natomiast pokazał najwyższą, jak dla mnie, światową klasę. Zaczęli tak sobie, wszyscy uznaliśmy że jakby bez koncepcji, natomiast przy trzecim numerze wszyscy mieliśmy już kłapaczki na ziemi. Fajny dobór numerów (brak tylko Bat Cata, ale nie można mieć wszystkiego) rewelacyjne, selektywne ciężkie brzmienie i świetne fragmenty improwizacji, w trakcie których gitarzysta używał efektów gitarowych jak klawiszy. Cały koncert był kwintesencją tego o co w post rocku chodzi. Prekursorzy i dziadki, których wszyscy skazywali już na pożarcie pokazali pazur i wielką klasę - czapki z głów. Po Mogwaiu bardziej wytrwali, czytaj Ola i Paweł udali się jeszcze na Low ja z Izą mieliśmy natomiast low batery w związku z czym wróciliśmy odpocząć, bądź co bądź to był dopiero pierwszy dzień....Nazajutrz o poranku, po śniadanku, kupiliśmy bilety na powrót i szwędaliśmy się po mieście w poszukiwaniu przygód. Trafiliśmy więc do komisu z winylami, niestety 10 minut przed zamknięciem w związku z czym udało się wyrwać jedynie Ten Years After na siódemce i coś z czego jestem bardzo dumny mianowicie Johna Coltrana - Love supreme. Koło 16 zwinęliśmy mandżur na festiwal. Pierwszy, obejrzany w całości koncert tego dnia to Dry the river. Przed Offem nie znałem tego projektu, ale wszyscy mówili że warto, więc poszliśmy to obadać. Powiem tak, nie do końca jest to moja muza, ale występ pierwszoligowy. Muzyka to taki trochę pobrudzony sprzężeniami folk, z lekko płaczącymi wokalami, w świetnym brzmieniowo, bardzo poprawnie wykonanym stylu. Końcówki koncertu nie powstydziło by się Sonic Youth a J uważa że ten zespół będzie wielki (a J z reguły wie co mówi). Na uznanie zasługuje tu Rojek, gdyż zespół nie wydał jeszcze płyty więc wpuszcznie go na scenę było opłacającym się ryzykiem (hip hip hura Rojas, bądź sobą jestem z tobą). Po Dry the river hit dnia czyli Blonde Redhead. Zacznę od dupy strony gdyż po koncercie band rzekomo powiedział w wywiadzie że to był ich najgorszy koncert w życiu, więc wnioski mogą być trzy. Pierwszy, najmniej oczywisty to taki że są po prostu jebnięci. Drugi to że mieli na myśli problemy techniczne, które niestety było widać ze sceny (mam nadzieję że chodziło właśnie o to). W końcu trzeci to taki, że jakbym poszedł na ich najlepszy koncert to umarł bym z przedawkowania szczęścia, bo tym rzekomo najgorszym byłem zachwycony. Zaczęli spokojnie od nowych numerów, a z biegiem czasu rozkręcili się mocno. Bardzo dobra energia, świetne głosy i naprawdę dobra set lista - mi lajk it. Następne na rozpisce było Polvo ale niestety zostało przełożone na 2.40 ponieważ zespół nie dojechał, więc zabiłem parę komórek mózgowych kolejnym piwkiem w oczekiwaniu na Kury. Tymański i spółka nie zawiedli. Zagrali świetnie prze aranżowane numery z Polowirusa. Jedyne czego można by się czepić to momentami przydałby się jeszcze jeden człowiek na scenie, bo niektóre fragmenty brzmiały dość surowo. Większość natomiast, a zwłaszcza nie mów mi Janusz (dedykowany Andrzejowi) rozwaliły. Pawlak szalał na gitarze a do standardowych perkusji dołączył bit - zaskakująco dobry koncert. Po krótkiej przerwie czekał Gang of Four, który zagrał na swoim przyzwoitym poziomie. Dużo energii, i dinozaury pokazały że jeszcze nie padły. Zachwycać się nie będę bo też nigdy dużym fanem nie byłem, ale trzeba oddać że fani raczej się nie zawiedli. Destroyer i Primal Scream troszkę mnie zawiodło, zwłaszcza Destroyer na którym przysnąłem, Primal natomiast dał dobry szoł ale nie powalił mnie na kolana. Na deser został Dan Deacon (kompletny psychol) ze swoim ryjącym czaszkę setem elektronicznym i świetne Polvo. Dan miał grać na scenie leśnej, ale postanowił zagrać przed nią a raczej w samym środku ludzi. Tempo 150, moc milion, a ludzie kompletnie oszaleli. Na dokładkę przeprowadził konkurs tańca, a jako jury wskazał ochroniarza. Po tej sieczce wszyscy raczej się przebudzili i ochoczo udali na Polvo do namiotu. Chłopaki pokazali absolutną klasę. Świetne noisowe, transowe gitary (brzmieniowo wgniatały) plus połamana sekcja i trudne aranże zachwyciły dużą większość publiki, która mimo późnej godziny cierpliwie czekała do końca tego bardzo dobrego występu. Po Polvo padliśmy jak kawki i czekaliśmy na ostatni już niestety dzień....Dzień zacząłem od zakupów vinyli na terenie festiwalu (nie będę się chwalił ale wypas!) i koncert Ringo Deathstar. Jak słusznie zauważył J zespół świetnie radzi sobie w trio i nie ma problemu z wypełnieniem cichych miejsc. Spodziewaliśmy się lekkiego występu, zostaliśmy jednak zaskoczenie dosyć mocno brudnymi, momentami punkowymi kompozycjami. Na pewno warto śledzić dalsze poczynania w/w. Po chłopakach nastąpił polski akcent. Najpierw Kapela ze wsi Warszawa, w towarzystwie Feel-x-a zagrała swoje tzn. fajnie, energicznie, z przytupem jednak dość przewidywalnie i Paristetris które mnie odrobinkę rozczarowało. Zabrakło mi trochę więcej śpiewanych momentów a za dużo było jatki i psychodeli Moretiowej. Nie oznacza to że był to zły koncert, mając jednak w pamięci niedawny występ na openerze, szału nie było Już w trakcie koncertu zaczęło padać ale późniejszej apokalipsy deszczowej chyba nikt się nie spodziewał. Efekt ? zalana główna scena i przeniesienie koncertu Abradaba do namiotu na 2.15. Co dalej ? Piekło panie ! Tylko w ten sposób można określić gig Liturgy. Zaczęli od trzęsienia ziemi, a potem było mocniej. Dla kontrastu w tym samym czasie bardzo przyzwoity koncert dał Junip - jakże skrajnie inny muzycznie. Delikatna gitara i bardzo klimatyczne granie. W oczekiwaniu na najważniejszy dla mnie koncert Deusa usłyszeliśmy Laiersów. Mnie osobiści bardzo zaskoczyli na plus. Pamiętałem ich jako robiących demolkę na scenie, niekonieczni dobrych technicznie młodych chłopaków. Tutaj natomiast pokazali się ze świetnej strony. Bardzo profesjonalnie zagrane, dobrze dobrane numery i świetny kontakt z publicznością. Duży plus. Pół h przed Deusem byliśmy z Izą tuż pod sceną. Znów zaczęło lać, tyle że tym razem jakby mniej nas to obchodziło, a jak wyszli to już w zasadzie zapomnieliśmy o deszczu. REWELACJA!! Wcześniej  w tym roku grali na Pohodzie i mi się bardzo podobali, ale to co zrbili na Offie to już dzieło sztuki. Set lista mistrz, wokal i brzmienie identyk jak na płytach, jak nie lepiej. Energi super a już numery takie jak Bad Timing czy Pocket Revolution wprowadziły nas w trans. Nikt z kim rozmawiałem po koncercie nie mógł wydusić niczego innego niż petarda. Po Deusie się zwinęliśmy rezygnując z PiL i Sebadoh bo raz że nie mogliśmy już trawić muzyki, dwa że jebnąłem się w palucha od nogi i trochę nakurwiał, trzy że o 5.50 rano mieliśmy pociąg więc rozsądek kazał i w końcu cztery byliśmy kompletnie mokrzy. Podróż powrotna była równie wesoła co przyjazd, a dzięki Goranowi może i weselsza :)

Wnioski ? Kto nie pojedzie na Offa w przyszłym roku ten franca.Pzdr Czaban

p.s. fotki jutro w osobnym poście

1 komentarz:

  1. no i dla mnie kurwa pięknie, uwielbiam czytać takie płynące prosto z Twojej czaszki relacje bez krępacji i hamulców :) Zgadzam się ze wszystkim (oprócz Baaby Kulki) co napisałeś - wiadomka :) No i kto nie na OFFa w 2012 ten kibic lechi albo realu

    OdpowiedzUsuń