poniedziałek, 13 czerwca 2011

O tym czemu od czwartku była cisza, i jakiego mam od niej kaca

Zaczęło się niewinnie. Postanowiliśmy w piątek z Pitem że kopniemy się do sławetnego już sklepu z winylami na Przymorzu. Sklep jest w piwnicy falowca, a jego wielkość przeraziłaby nawet skazańca jako izolatka. W życiu nie pomyślałbym że w tak małym miejscu zmieści się trzech mężczyzn i tysiące winyli. Aby wszystko ogarnąć trzeba by całego dnia ale każdy fan czarnych krążków, wydanych głównie do lat 90 znalazłby coś dla siebie. My w godzinę ogarneliśmy co trzeba i wróciliśmy z bananem na ryjkach bo każdy z nas zakupił sobie co tam chciał. Już w drodze powrotnej ustaliliśmy że jako że dziś (czytaj piątek) niewiele się dzieje, zarywam nockę, pijemy wódę i słuchamy płyt, a nazajutrz pojedziemy na rynek do Gdańska w celu dalszych, muzycznych poszukiwań. Po ustaleniach Pit wysadził mnie w Papryczce, gdzie oczekiwał mnie już Janusz. Po dwugodzinnej, bardzo przyjemnej popijawce i konsumpcji ruszyłem do Pita. Rozmowa, muzyka i wóda zdawała się nie mieć końca. Najpierw życiowe tematy, ambitna muza, potem sama muza (już nie tak ambitna) i resecik. Po trzech godzinach snu, ruszyliśmy do Gdańska. Na rynku czas stanął jakieś 30 lat temu (pełna jazda), można było odnieść wrażenie że da się tam kupić czołg i to z przeglądem. Płyt niestety niewiele ale udało się kupić "Dark side of the moon" za dwie dychy więc najssss. Wracając otrzymaliśmy telefon od Kruczka że jego urodzinowa impreza odbędzie się na działce u Ani w... no właśnie nie wiem, ale gdzieś za Szemudem w środku lasu. Miejsce bajka, fajne ludziska, ognicho, gitara i bęben, demolka (szczegółowy opis jest nie na miejscu i musi zostać ocenzurowany ale wierzcie mi MASAKRA) i (jako jedyny ofkors) zasnąłem metr od ogniska. Po dwóch, może trzech godzinkach wstałem, obudziłem Pita i z radością otworzyłem samochód, w którym przezornie zostawiłem sobie lekarstwa na rano (paczka fajek i 3 leżajski). Po lekkim porannym zaleganku i pysznym śniadanku z grila (kaszanka rulez), dmuchnąłem w posiadany przez nas niechcący alkomat i niestety zabrakło skali (była do 4 promili), zwinęliśmy się do Gdyni. Myślałem o tym aby iść do Ucha na Kysta (polecam wszystkim tą kapelkę, znajomi mówili że było czad a i ja ich wcześniej słyszałem) ale najpierw kawiarnia Mariolka z rodzinką (było bardzo fajnie) i obiadek z Izą. Po jedzeniu okazało się jednak że wszelkie wskaźniki życiowe były pod czerwoną kreską i musiałem ogłosić kapitulację. A dziś (czytaj poniedziałek)... no cóż....dziś są urodziny Kruczka. Wszak urodziny ma się raz w roku... no może dwa.

p.s. zdjęć mam nadzieje nie ma, ale płytkami się pochwalę :)))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz